Poprawiam sobie humor kobietą w kąpieli. Ale jaką kobietą. We własnej osobie Lee Miller. Ładny autoportret z okolic końca wojny. Tak czy inaczej długo i namiętnie patrząc na to dzieło zaczynam czytać w nim podejrzane rzeczy.
Pomijam kwestię współżycia führera z tą niewielkich rozmiarów rzeźbą (coś mi świta, lecz nieskutecznie); zwrócone w swoją stronę jak niema groźba. Pozycji wodza tłumaczyć nie trzeba, o wiele ciekawsze wygibasy prezentuje ten kawałek gipsu (najpewniej).
Tu oczywiście pofatygował się Man Ray. Na zdjęciu Lee Miller, gdyby ktoś nie zauważył podobieństwa... Jej portrety to w ogóle miód na moje życie.
Dalej.
Jeszcze jedna rzecz. (Niby można więcej, ale dzień syfiasty i neurony zdają się korodować.)
Coś nie tak z tym obuwiem. Teoretycznie niby nic takiego, ale warto pamiętać w jakim złym środowisku mogła pani Miller się obracać i że jeden z artystów pobliskich (ktoś wie?) przystosował właśnie ten obraz van Gogha do nowych czasów.
(Nie lubię Holendra.)
(Nawet bardzo.)
Taka subtelna gra. Niech będzie. Ma sens.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz